Jej odkrycie zrewolucjonizowało podejście do chorób neurodegeneracyjnych, które do tej pory uważane były za nieuleczalne. Wykazała, że genisteina, czyli flawonoid występujący m.in. w soi, ma ogromny potencjał w leczeniu choroby Huntingtona oraz Alzheimera. Doktor Karolina Pierzynowska, która najpierw studiowała biologię na Uniwersytecie Gdańskim, a teraz ją tam wykłada, mówi wprost: kocham to, co robię. Z okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet i Dziewcząt w Nauce, który przypada 11 lutego, opowiada o tym, jak pasja może zamienić się w satysfakcjonującą drogę zawodową.
Na zdjęciu dr Karolina Pierzynowska, fot. wykonane w ramach programu L'Oreal-UNESCO "Dla Kobiet i Nauki"
Za uciążliwe objawy związane z chorobami neurodegeneracyjnymi odpowiedzialne są patogenne białka. Przez wiele lat szukano cząsteczki, która mogłaby stymulować proces ich usunięcia, a jednocześnie byłaby bezpieczna w długoterminowym stosowaniu. Rozwiązanie znalazła dr Karolina Pierzynowska z Katedry Biologii Molekularnej UG, która jeszcze podczas studiów doktoranckich ustaliła, że taką substancją może być genisteina. Swoimi badaniami wykazała, że jest ona efektywna i może stać się potencjalnym lekiem na chorobę Alzheimera oraz Huntingtona. Jej odkrycie zelektryzowało środowisko naukowe oraz było podstawą zgłoszeń patentowych.
Badania dr Karoliny Pierzynowskiej przyniosły jej wiele nagród, w tym m.in. Nagrodę Polskiej Akademii Nauk, Stypendium Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego, Stypendium START Fundacji na rzecz Nauki Polskiej, Nagrodę Polskiego Towarzystwa Biochemicznego im. Prof. Mozołowskiego, a także Stypendium L’Oreal-UNESCO „Dla Kobiet i Nauki”. Na początku ubiegłego roku otrzymała także Nagrodę Miasta Gdańska dla Młodych Naukowców im. Jana Uphagena za rok 2019 w kategorii nauk ścisłych i przyrodniczych.
Ma na koncie szereg artykułów naukowych opublikowanych w prestiżowych, międzynarodowych czasopismach naukowych.Brała i bierze udział w realizacji kilkunastu projektów badawczych, w tym w kilku w roli kierownika. Odbyła staż m.in. w Laboratorium Neuropatologii Molekularnej, Katedry Biochemii, Instytutu Blanchette Rockefeller, Uniwersytetu Zachodniej Wirginii, Morgantown, WV, USA. Jest także uczestnikiem międzynarodowych oraz krajowych konferencji naukowych.
Na co dzień jest nauczycielem akademickim, który nie tylko kontynuuje swoje badania związane z wykorzystaniem genisteiny jako leku, ale również aktywnie angażuje się w życie uczelni i zachęca studentów do rozwoju.
- Droga zawodowa - praca na uczelni oraz prowadzenie badań - czyli punkt, w którym obecnie się Pani znajduje, to efekt wielu wyborów oraz decyzji. Wróćmy jednak do początków. Jak mała dziewczynka, a następnie młoda dziewczyna oraz kobieta utrzymała w sobie pasję do "badania życia" i zajęła się nauką zawodowo?
- Karolina Pierzynowska: Te zainteresowania były głównie rozwijane przez moją mamę, z zawodu fizjoterapeutkę, która spędzała ze mną i z moją siostrą mnóstwo czasu. Wieczorami opowiadała nam o fizjologii człowieka w przystępny dla dziecka sposób. Poza tym od najmłodszych lat wiedziałam, że historia i język polski nie są moimi ulubionymi przedmiotami. Chętniej uczyłam się przyrody czy matematyki. Później, w liceum, zaczęłam się zastanawiać, czy ta droga przyniesie mi na tyle dobry zawód, że będę mogła się z niego utrzymać w przyszłości. Mój tata wykładał na Politechnice Gdańskiej, więc pojawiły się takie myśli, czy może nie lepiej byłoby wybrać studia inżynierskie. Ostatecznie jednak pragnienie robienia tego, co kocham, było na tyle silne, że odrzuciłam te myśli. Uznałam, że wolę zarabiać mniej, niż w przyszłości zmuszać się do pracy. Kierowałam się też takim powiedzeniem, które mówi, że „człowiek, który robi to, co kocha, nie przepracuje ani jednego dnia”.
- Na chwilę jednak obrany kurs zmienił się. Po pierwszym roku przerwała Pani studia biologiczne, aby zacząć studiować... położnictwo. Ostatecznie biologia wygrała, ale co dało Pani to doświadczenie? Jak to poszukiwanie własnej drogi wpłynęło na dalsze decyzje?
- Przede wszystkim lepiej poznałam swoje potrzeby, zdałam sobie sprawę, że jestem indywidualistką. Od zawsze chciałam pracować naukowo, niezależnie od tego, czy skończyłabym położnictwo, biologię, medycynę albo farmację. Bardzo chciałam być wykładowcą, uczyć studentów, to był mój cel. Ważne było dla mnie także to, aby były to nauki o życiu. Stwierdziłam więc, że biologia daje mi największe pole do działania w tym zakresie i że to jednak o to mi chodzi.
- Związała się Pani ze swoją macierzystą uczelnią, czyli z Uniwersytetem Gdańskim. Czy miała Pani kiedykolwiek taki pomysł, aby zmienić miejsce zamieszkania oraz pracy i np. przenieść się na inną uczelnię? Jakie możliwości do rozwoju daje Pomorze, z Pani perspektywy i doświadczeń?
- Nigdy nie miałam takich myśli, aby opuścić Uniwersytet Gdański. Kocham to miejsce, bardzo dobrze się w nim czuję. Rozwinęliśmy bardzo zgrany zespół. Nasz szef daje nam wolną rękę w wielu kwestiach, dzięki czemu doskonale możemy się rozwijać. Wiele decyzji podejmujemy sami i nawet jeżeli popełniamy błędy, to bardzo wiele się uczymy. Wiem, że zmiana jednostek jest obecnie w nauce dość pożądana. Instytucje ją finansujące mocno zachęcają do mobilności, argumentując to tym, że to pozwoli poznać nowe podejście, czegoś się nauczyć. Tymczasem nasz zespół ma tak dużo projektów, które realizuje tyloma różnymi metodami, a także ma tak wiele pomysłów, że miejsce nie ma dla nas znaczenia. Poza tym nie wyobrażam sobie, także ze względów rodzinnych, życia gdzieś indziej.
- Przy okazji - porozmawiajmy o roli lidera w organizacji zawodowej. Jaki, Pani zdaniem, powinien być dobry szef?
- Nasz zespół podlega pod prof. dr hab. Grzegorza Węgrzyna, który kieruje Katedrą Biologii Molekularnej na Wydziale Biologii. Jest dla nas autorytetem przede wszystkim dlatego, że nie zamknął się w jednej tematyce badawczej. Jeśli ktoś ma nowy pomysł, to Profesor otwarcie do niego podchodzi, umożliwia jego rozwijanie, mimo że bywa to całkowicie nowy obszar badawczy. Prof. Węgrzyn jest osobą bardzo zaangażowaną w organizację nauki. Jest między innymi przewodniczącym Rady Doskonałości Naukowej, członkiem Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów czy przewodniczącym Komitetu Biologii Molekularnej Komórki Polskiej Akademii Nauk, ma więc wiele zajęć. W kluczowych decyzjach zawsze jest z nami, pomaga w rozwiązywaniu problemów, ale również oczekuje od nas samodzielności. Dzięki temu wiele się nauczyliśmy. Natomiast w takim ogólnym ujęciu, to - moim zdaniem - dobry szef powinien dopasować swoje podejście do zespołu. Są tacy, którym bardziej odpowiadają postawione przed nimi sekwencyjnie mniejsze zadania, które składają się ostatecznie na całość. Są też takie osoby, które źle znoszą sytuację, w której są proszone co tydzień o przedstawienie nowych rezultatów. Dobry szef powinien patrzeć na swój zespół nie tylko jak na grupę pracowników, ale także znać go jako grupę ludzi. Znać ich charakter i osobowość, a także umieć wyciągać z nich to, co najlepsze. Swego czasu brałam udział w kursach pt. Akademia Młodego Lidera, które odbywały się w Gdańsku. To tam dowiedziałam się, że naprawdę dobry lider stawia na czele swój zespół, a nie siebie. Umie obserwować i dopasowuje zadania do osobowości poszczególnych członków grupy. Zgadzam się z tym.
- Czy programy wspierające kobiety w nauce są, Pani zdaniem, potrzebne? Pojawiają się głosy, że są one uwłaczające.
- Spotkałam się z opiniami, że programy dla kobiet nie powinny istnieć, ponieważ sugerują, że kobieta nie jest w stanie „stanąć do równego pojedynku” z mężczyznami. Nie zgadzam się z tym. Uważam, że kobiety dodatkowo obciąża prowadzenie domu, a także macierzyństwo. Osobiście staram się z tym walczyć i cały czas podkreślam, że mężczyzna nie „pomaga” kobiecie w domu i nie „pomaga” w wychowywaniu dziecka. To nie jest pomoc, to jest obowiązek mężczyzny, tak samo, jak kobiety. Myślę jednak, że to podejście „pomocy w domu” – mimo wszystko – nadal istnieje. Jako kobiety jesteśmy zaangażowane w takie kwestie, jak przygotowanie dziecku śniadania do szkoły, odrobienie lekcji, organizację stroju na wychowanie fizyczne. To są proste czynności, które zajmują wiele czasu, a z czym często musimy się mierzyć. Uważam, że te programy można uznać za rekompensatę.
- Jak, pani zdaniem, Pomorze je wspiera? Jakie opcje oferuje młodym badaczkom – a także badaczom – którzy chcieliby swoje życie poświęcić nauce?
- Czasami jest tak, że kobiety chciałyby pozostać w nauce, ale nie mogą, bo np. kończy się finansowanie projektu. Zatem taki program lub nagroda wspierająca naukowców, tak, jak Nagroda Uphagena [a dokładnie Nagroda Miasta Gdańska dla Młodych Naukowców im. Jana Uphagena – red.] mogą pomóc przetrwać ten okres między jednym a drugim projektem. Sytuacja na uczelniach, zarówno kobiet, jak i mężczyzn, nie jest łatwa. Obecnie bardzo trudno jest o etaty na uczelniach, więc nie każdy, kto sobie wymarzy taką ścieżkę będzie miał szansę nią iść. Z drugiej strony na pomorskich uczelniach istnieje wiele projektów, w których można brać udział jako wykonawca. Istnieją także firmy na Pomorzu, które umożliwiają prowadzenie badań, więc nie musi to być uczelnia.
- Czy kiedykolwiek na swojej drodze zawodowej ktokolwiek dał Pani odczuć, że skoro jest pani kobietą, to kariera naukowa w dziedzinie biologii nie jest dla Pani? Czy jednak już jesteśmy, jako społeczeństwo, na tym etapie, że nie ma to żadnego znaczenia?
- Nikt spoza środowiska akademickiego nigdy mi nie dał odczuć, że nie mogę być naukowcem, bo jestem kobietą. Natomiast w obrębie uczelni zdarzały się sugestie, że skoro jestem mamą, to… nie będę dobrym naukowcem. Dlatego otoczenie dziwiło się, że ja, mając dziecko, dość wysoko utrzymuję się w rankingach ocen doktoranckich, a następnie pracowniczych. Jestem jednak typem człowieka, który ma w sobie ogromną pasję do pracy, którą wykonuje. Wieczorami, gdy położę dziecko spać, siadam do komputera i dalej pracuję, bo to lubię. Sprawia mi to przyjemność. Bardzo często padały takie stwierdzenia „Ty masz aż taki dorobek naukowy? Ale przecież jesteś mamą”. Tak jakby jedno i drugie się wykluczało!
- Nie można jednak zaprzeczyć, że bycie rodzicem to spore wyzwanie. Dla wielu początki są trudne, wręcz wyczerpujące psychicznie oraz fizycznie. Organizacyjnie też nie jest łatwo. Skąd Pani czerpie siłę? I jak według Pani można łączyć te dwie sfery: pracę oraz macierzyństwo?
- Moja mama to osoba silna i doskonale zorganizowana, więc może mam to po niej… Poza tym praca naukowa to nie jest zajęcie „od – do” w biurze. Wygląda to tak, że najpierw pracuje się w laboratorium, zbiera się wyniki, a później wiele czasu potrzeba na ich interpretację, wizualizację, napisanie artykułu. Kiedy więc zaszłam w ciążę wiedziałam, że mam jeszcze dziewięć miesięcy sama ze sobą. W tym czasie wykonywałam pracę laboratoryjną, a w okresie, gdy moja córeczka była noworodkiem i niemowlakiem, zajmowałam się tą drugą częścią. Dzięki tej elastyczności mogłam pracować w domu, a swój rytm dnia i pracy dostosować do mojej córeczki.
- Czyli świadoma organizacja swojego czasu jest kluczowa.
- Dokładnie. Trzeba jednak powiedzieć, że to nie było tak, że urodziło mi się dziecko, a ja trzy dni później pisałam publikację. Do nowej roli oraz sytuacji życiowej przystosowywałam się etapami i małymi krokami wracałam do pracy. Nie da się przecież zrobić wszystkiego na raz. Jeżeli będziemy próbować złapać zbyt wiele srok za ogon, to nie złapiemy żadnej, tak myślę. Uważam także, że trzeba mieć dla siebie wiele wyrozumiałości w tym okresie i dać sobie więcej luzu. Dlatego też zrobiłam więcej w okresie ciąży, żeby później mieć taką możliwość.
- Wiem, że jest Pani fanką treningu siłowego, lubi rysować, a także tańczyć towarzysko. Jak znajduje Pani czas na przyjemności? I jak, Pani zdaniem, hobby zupełnie niezwiązane z drogą zawodową, rozwijają nas jako ludzi?
- Myślę, że im więcej się ma zajęć tym bardziej się człowiek mobilizuje i organizuje sobie czas żeby wszystko zmieścić w grafiku. Z dobrą organizacją okazuje się, że można zrobić co najmniej 10 lub 20 rzeczy w ciągu jednego dnia. Tak właśnie jest ze mną. Od rana mam ułożony w głowie organizacyjny plan dnia, który pozwala mi na wszystkie zaplanowane aktywności. A co do hobby, to nauka jest moją największą pasją i ją kocham, ale uważam, że każdy musi sobie znaleźć swoją odskocznię od tego, co robi na co dzień. Dlaczego? Aby nie przyszedł moment zmęczenia, wypalenia. Jeżeli tak się dzieje, to według mnie oznacza koniec kariery naukowej. A ja bardzo bym tego nie chciała. Dlatego, choć jestem naukowcem przez całą dobę, czasami muszę odetchnąć od planowania doświadczeń, interpretacji wyników czy publikacji. Pomaga mi w tym zwłaszcza aktywność fizyczna. To mój odpoczynek dla umysłu.
Autorka: Marta Wiloch – zespół redakcyjny PORP, WUP w Gdańsku